25.VII, poniedziałek
Poniedziałkowe zachmurzone niebo nie odstraszyło nas od zrealizowania naszych planów podbicia jednej z wysp na jeziorze Great Salt Lake. Jesteśmy twardzi i się nie dajemy, ale musicie wybaczyć, bo z obsługą aparatu w takich warunkach oświetleniowych, to ja sobie za bardzo nie radzę i dokumentacja wygląda jak wygląda.
Dzisiejszy wypad był przedsięwzięciem czysto ludzkim, wszystkie psy zostały w domu, a wszystki ludzie wsiedły do samochodu i pomknęli jedną z tysięcy autostrad.
Do rzeczy. Mam wrażenie, że aktualny stan Antelope Island nieco zaburza definicję wyspy, gdyż albowiem ponieważ ktoś sprytnie zbudował drogę łączącą ją z lądem O.o I tym sposobem przedostanie się na nią wiąże się z jedną, jedyną przeszkodą w postaci budki strażniczej, która jednak zadowala się garścią dolarów po czym ukazuje uśmiechniętą panią życzącą miłego dnia. Pani mimo życzliwej miny jakoś nie chciała nam obiecać ładnej pogody.
Wyspa od niewyspowej strony:
Zaraz po wejściu na szlak stwierdziliśmy, że właściwie, to lubimy te chmury, bo i z nimi jest nam wystarczająco gorąco ;)
Zdobyliśmy coś na kształt szczytu, bo na prawdziwy nie było czasu. Pojawiające się co jakiś czas błyskawice też jakoś nie zachęcały do spaceru po grani. Z krótszej trasy ucieszyło się moje niepełnosprawne kolano, które po Humphreyu jeszcze przez dwa tygodnie przypominało mi, że nie lubi schodzić z góry. Niezależnie od niewielkiej różnicy wysokości (albo dzięki niej), jaką zrobiliśmy, spacer był bardzo przyjemny. Staraliśmy się wypatrzyć gdzieś tytułowe antylopy albo rozreklamowane bizony, ale bezskutecznie. Ani widu ani słychu. Chociaż były widy pewnych niezbitych dowodów na ich obecność w okolicy ;)





Z mapą :)



Pan pająk od podwozia strony:

I człowiek-pająk od... innej strony

Zwariowany kapelusznik:


Zwariowany kapelusznik został w tyle bo musiał się ścigać z wiatrem, żeby odzyskać swoje nakrycie głowy ;)



Na naszym prawie-jak-szczycie;)
Bizony udało nam się zobaczyć nieco później, w okolicy skansenu ze starymi farmerskimi zabudowaniami. Być może słowo „okolica” to trochę za dużo, bo to co widzieliśmy wyglądało tak:

Ktos ma ochote na leszy model? ;)
No i uwaga, atrakcja nad atrakcjami: LASSO :) Przed stodołą było przygotowane stanowisko (chyba głównie dla dzieci, ale ja się bardzo czuję dzieckiem :)) do ćwiczenia umiejętności niezbędnej każdemu prawdziwemu kowbojowi. Ku naszej ogromnej radości Robyn (która sama kiedyś startowała w zawodach rodeo) przeprowadziła nam szybkie warsztaty z miotania tym zapętlonym sznurem.
Kowboj...

...i ofiara. Udane polowanie ;)
Teraz nasza kolej:



Mamy byczka! :)


Niesamowicie ucieszyła mnie ta zabawa :D Chciałabym jednak uświadomić wszystkim dzieciom, że na kreskówkach z Lucky Luke'em nieco przekolorowywują właściwości lotne samego lassa ;)
I jeszcze dla wielbicieli i czcicieli liczby 23 :D

W drodze powrotnej Robyn dała się poznać jako Wódz Sokole Oko. Jedziemy sobie co najmniej 60 na godzinę i nagle słyszymy „Spójrzcie, bizon!”. „Ale, że gdzieee....????....” Gdzieś na horyzoncie, stoi sobie i wygląda zupełnie jak skała. Ale jest bizonem. Jeszcze lepsze było „Spójrzcie, antylopa!”
Kto się pokusi? Zapewniam, że tu jest:

Jak ktos już się zmęczył i zwątpił, to przypominam, że jedziemy sobie 60 na godzinę, a rozciągający się krajobraz jest znacznie rozleglejszy niż wycinek przedstawiony na zdjęciu ;)
Ok, proszę:
Wyspa antylopy to dobra nazwa. Mogliby tylko dodać dla jasności słowo JEDNEJ.
I bizon ;) Tak, to czarne na środku.
Ostatni przystanek na wyspie nosił tytuł „kąpiel”. Na twarze wpełza uśmiech, ale... Ale pragnę przypomnieć, że jezioro nazywa się Słone. I w tym wypadku słone naprawdę oznacza słone, a nawet BARDZO słone! Starałyśmy się chronić wszystkie otwory naszych głów, ale nie dość skutecznie, a nawet jedna kropla w oku, czy gardle dawała o sobie boleśnie znać. Tak poza tym, to było bardzo wesoło pounosić się bez wysiłku na wodzie. Tyle tylko, że żeby stać w tej wodzie po pas należało przespacerować z 5 minut w kierunku prostopadłym do brzegu ;)
Zabrałyśmy ze sobą trochę soli, bo chociaż woda odparowała z naszych skór, to sól się nigdzie nie wybierała.

Na zakończenie dwa obrazki:
Juicy i jego kennelowe sąsiedztwo:
Powitał mnie z taka radością ze spotkania, jakby przesiedział dzień w schronisku. Oj, bedzie co robic w temacie treningu klatkowego, bo chyba mu wszystko wyparował ze łba...
I Wanda żegnające się z garnkiem:
Garnek przyjechał z nami z Polski, bo kiedy wyobrażałyśmy sobie ta podróż, to sopdziewałysmy się większej liczby noclegów pod namiotem (do tej pory 2) i posiłków przygotowanych na ognisku (do tej pory 0). W związku ze statystykami z nawiasów zapadła decyzja o odciążeniu plecaka o rzeczony gar.
Gar jednak nie zginie, a żył będzie i przypominał naszą wizytę, gdyż otrzymał nową, zaszczytną funkcję doniczki w ogródku Państwa Garrett :)